{podkład}
Padał deszcz.
Rzęsisty, wręcz lepki strumień lał się z nieba na każdego, kto śmiał choćby na
sto metrów wyściubić nos z bezpiecznego schronienia. W oknach domostw małego
miasteczka, a może raczej wioski, tliło się niewyraźne światło świec lub
rozognionych palenisk, a domownicy wychylali się co jakiś czas zza wiszących w
nich firan i zasłon, czekając aż wiejący jak szalony wiatr przegoni ciemne,
ciężkie chmury z tego rejonu kraju. Jesień. Zwariowana pogoda mieszająca wciąż
gorące dni wrześniowego słońca i piekielnie zimne strugi deszczu, opatulone
chłodnym, zapowiadającym zimę wichrem, który wściekle atakował szyby, jakby
chciał przekazać nowinę: głupi się powiesił, głupi się powiesił, głupi się
powiesił… Huczał w kominkach i próbował zgasić gorący, przyjemny ogień,
którym chciano ogrzać w małych, biednie urządzonych izdebkach.
Główna droga
Chlebowic zamieniła się w rzeczkę błota, której dno było tak samo zdradliwe jak
błotniste – w jednym momencie wejście w kałużę groziło zapadnięciem się w
mokrej brei po łydki, a w innym przejście spokojnie, niemal suchą nogą, którą i
tak zaraz zmoczył deszcz.
Co za głupiec
pomyślałby o wybieraniu się w podróż w taką pogodę?
Czarny powóz,
ciągnięty przez dwa mocno umęczone już konie o karym umaszczeniu, powoli
przemierzał wioskę w trosce o wielkie koła, które można by stracić na większych
dołach kałuż i nieco większej niż spacerowej prędkości. Zmęczony woźnica na
siłę uważnym wzrokiem zmuszał się do obserwowania terenu, choć deszcz zalewał
mu oczy, spływając dodatkowo z przemoczonego kapelusza. Ręce skostniały mu na
trzymanym między nimi bacie, a z długich wąsów kapała smętnie woda, co jakiś
czas strącana szybciej przez podmuch chłodnego wiatru.
W oknach powozu
tliło się światło, jednak ledwo widoczne ze względu na przysłonięte zasłony. Gdyby
komuś udało się zerknąć do środka, z pewnością powiedziałby, że jadą nim dwie
kobiety i dziecko, jednak było by to co najmniej niepoprawne stwierdzenie. Otóż
jedna z tych kobiet siedziała wyprostowana jak struna i sztywna, jakby połknęła
kołek, wyjątkowo blada i ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ściankę powozu.
Wyglądała tym samym, tak jakby jakiś żartowniś-artysta wyrzeźbił ją w tej pozie
z alabastru i pomalował na zszarzałe, nie do końca pasujące do siebie, matowe
kolory na twarzy i ciemny granat od szyi w dół, ponieważ była ubrana w długą,
zakrywającą wszystko, co możliwe suknię i ciemne rękawiczki. Kobieta ta była
najstarsza z pasażerek powozu, a przy tym najgorzej znosiła trudy podróży,
cierpiąc na mdłości i zawroty głowy. Marzyła już o powrocie do swojego –
smutnego, ale jednak ciepłego i wygodnego – domostwa, w którym mogłaby zaparzyć
sobie gorący wywar z ziół z odrobiną miodu i o tym by rozsiąść się we własnym
bujanym fotelu z jej ukochanym kotem na kolanach.
Druga z kobiet
wyglądała zgoła inaczej. Miała może z dwadzieścia pięć lat, jej policzki
zdobiły zdrowe rumieńce, a roześmiane oczy wodziły za ruchami dziewczynki –
ostatniej z pasażerek powozu – bawiącej się na przeciwległym siedzeniu. Ciepła
czekolada tęczówek kobiety, poparta szerokim uśmiechem różanych ust starała się
objąć bez użycia rąk dziesięcioletnie dziecko, które właśnie zainteresowała się
książką. Rozpuszczone, brązowe włosy nie były ukryte pod czepkiem ani spięte w
kok, a suknia, w której starsza z kobiet upatrywała szatańskiej interwencji,
miała śliczny, jadeitowy odcień, przez co w słońcu włosy dwudziestopięciolatki miały
mocny, rudawy refleks. Teraz jednak otulona była dodatkowo specjalnie barwionym
swetrem z ciepłej, owczej wełny sprowadzanej z sąsiedniego kraju, a włosy
wydawały się matowe w migotliwym świetle świecy, kołyszącej się w specjalnie
zamkniętej lampie podwieszanej pod dach. Jedynym co psuło idealność jej wyglądu
były ciemne cienie pod oczyma, które wynikły z niewyspania i zmęczenia podróżą.
Najmłodsza uczestniczka
eskapady właśnie przykładnie zaczęła odczytywać kolejne wersy historyjki, którą
każde dziecko w tych okolicach znało od kołyski. Szybko się jednak znudziła i,
po tym jak została obdarzona pochwalnym skinieniem głową od starszej z kobiet,
odłożyła tomik i zajrzała między zasłony powozu, po czym westchnęła przeciągle.
- Myślisz,
Marianno, że ciocia Cysia będzie na nas zła za spóźnienie? – zapytała smutnym
głosem, oglądając kolejne spływające po szybie krople szarego deszczu.
Dziewczynka
była szczuplutka, choć twarz wciąż nie pozbyła się dziecięcej pulchności
policzków, która dodawała jej uroku. Ciemne włosy opadały jej na twarzyczkę,
okalając uszy i delikatny kontur głowy niesfornymi loczkami, które wysmyknęły
się spod spinek, jakimi okiełznać je próbowała starsza opiekunka. Nosek miała
lekko zadarty i obsypany garścią ledwo widocznych piegów, a tuż obok nosa, nad
górną wargą ust pysznił się całkiem spory, ciemny pieprzyk. Gdy uśmiechała się,
w lewym policzku pojawił się uroczy dołeczek, lecz teraz jej mina wyrażała
zatroskanie.
- Nie,
kochanie. Twoja ciocia na pewno zrozumie, jak wyjaśnimy jej co się stało –
odpowiedziała dwudziestopięciolatka nazwana Marianną, uśmiechając się
pocieszająco do dziewczynki. – Poza tym na pewno widzi tę pogodę za oknem,
Marcysiu – dodała, kiwając głową w stronę szyb powozu.
I właśnie to
zobaczyłby przeciętny obserwator, gdyby udało mu się zajrzeć do powozu. Co by
przeoczył? Och, nic takiego! Tylko smoka… A konkretnie jeszcze małe, szare z
brązowymi kropkami, niby jajowate, ale bardziej jednak okrągłe, twarde jak
kamień jajko, które turlało się nieco po podłodze pojazdu, gdy ten trafiał na
większą nierówność. Żeby jednak usprawiedliwić postronnego obserwatora należy
powiedzieć, że żadna z członkiń wyprawy nie miała pojęcia, że to jajko nie
należy do łabędzia, jak wnioskowano po jego rozmiarach i ubarwieniu. A że matka
Marcysi namiętnie hodowała te ptaki, nie będące ani pożytecznymi, ani
szczególnie zachwycającymi, nikt nie śmiał podważyć tej teorii. Zresztą. Od
kiedy to ludzie szukają niewygodnej i trudnej do udowodnienia prawdy? Tym samym
postronny obserwator nie musiał czuć się szczególnie mało uważnym.
Jasna
błyskawica niespodziewanie przecięła niebo, a po chwili rozległ się ogłuszający
grzmot. Konie parsknęły zaniepokojone i zatrzymały się, przestraszone, ale
woźnica ściągnął delikatnie lejce i pogonił zwierzaki, które posłusznie ruszyły
z powrotem w dalszą drogę.
Marcelina
wyjrzała ciekawsko zza zasłon, wyczekując kolejnego wyładowania. Przypomniało
jej się, jak niedawno z mamą oglądała burzę w ich okolicy, aż pięć dni drogi od
Chlebowic, gdzie nigdy się to nie zdarzało. Mama jej wtedy powiedziała, że to
na pewno zabłąkany piorunomiot szuka swojej mamusi-smoczycy. Kolejna błyskawica
zaskoczyła jednak dziewczynkę, uderzając w potężny dąb tuż obok drogi, a
natychmiastowy grzmot zadzwonił jej w uszach i dziesięciolatka pisnęła
przerażona, oskakując od okna, gdy drzewo zajęło się ogniem.
- Widzisz,
Marcelino? Tak Wszechmogący karze za bezsensowną ciekawość! – powiedziała
wyniosłym tonem starsza z kobiet. – Trzymaj ją na wodzy, bo ściągniesz na nas
jego gniew i sprowadzisz kolejny piorun na powóz! – wykrzyknęła histerycznie z
surową miną, a przerażona Marcelina cała zesztywniała pod siłą jej spojrzenia i
zaczęła wodzić oczyma między opiekunkami.
- Ależ dajesz
się nabrać, Marcysiu! – zaśmiała się Marianna, posyłając ukradkiem surowe
spojrzenie drugiej kobiecie. – Pani Anna przecież sobie żartuje, prawda, pani
Aniu? Ciekawość to nic złego – dodała uspokajająco.
Dziecko
odetchnęło, jednak już nie zbliżyło twarzy do okienka powozu.
Ten zaś jechał
dalej i mijał ostatnie, lekko już nadgryzione zębem czasu domostwa Chlebowic.
Drewniane płoty miały brakujące części, a barwnik, którymi je pokryto, już
prawie całkiem się złuszczył. Zostały tylko gdzieniegdzie większe bądź mniejsze kropki zgniłej zieleni. Okna były
wciąż pozasłaniane drewnianymi, pogryzionymi przez korniki okiennicami, których
przestano używać już jakiś czas temu. Wymiana na szyby w oknach była dostępna
dla wszystkich mieszkańców tego regionu kraju, jednak konserwatyzm często
przysłaniał logiczne myślenie.
- Prrr! –
rozległo się nagle między jednym a drugim grzmotem. Konie zatrzymały się przy
asyście ściągniętych lejców, a woźnica zeskoczył z deski, na której przyszło mu
siedzieć i, przeklinając tego, kto podkusił go do założenia lżejszych butów niż
kalosze, podszedł do drzwi powozu.
- Co się
dzieje, panie Ryśko? Konie nie chcą dalej jechać? – zapytała wyniosłym tonem
pani Anna, która była pewna wręcz, że ten kapryśny, niekompetentny chłop,
wynajęty przez Ośrodek do pomocy, oraz jego stare konie, specjalnie robiły im
pod górkę.
- Nie, proszę
pani. Stoimy przed jakimś cholernym zamczyskiem – oznajmił uprzejmym, choć już
nieco zniecierpliwionym tonem. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaki
stosunek ma do niego Anna. Sam zresztą uważał ją za starą zrzędę, wariatkę i
dewotkę, którą należałoby odizolować od świata, a już na pewno od dzieci i
zamknąć w jej domu z tymi jej kocurami, co by nie zdążyła zasiać swojej zgubnej
propagandy wśród dzieciaków. Ale przecież musiał jakoś zarobić. – Do tego
ogradza nas od niego ciemna, zamknięta brama – powiedział, spoglądając na prawo
i marszcząc brwi. – Nie wygląda na przyjazną, ale jest rzeźbiona i nie z
drewna, jak pozostałe tutaj, więc pewno droga – dodał po chwili namysłu, po
czym odsunął się od okna, by pozwolić wyjść z powozu pasażerkom. – Panie same
zobaczą! – zawołał, przekrzykując kolejny grzmot.
Anna i Marianna
chwyciły za dwa parasole, po wcześniejszym spojrzeniu rzuconym sobie nawzajem,
po czym wyskoczyły z powozu prosto w brązową i trochę śmierdzącą kałużę
kleistego, gęstego błota. Anna popatrzyła z niesmakiem na grudki lepkiej mazi,
obłażące jej trzewiki, które na szczęście były wysokie do kostki, bo inaczej musiałaby
pochodzić się z mokrymi stopami, brrr, i prychnęła z pogardą. Natomiast
Marianna była już daleko z przodu, bowiem zupełnie nie przejęła się swoim
wyglądem, ale za to dziarsko ruszyła przed siebie, by zrównać się z
Witkiem-woźnicą, jak lubiła go w myślach nazywać.
Marcysia
wyglądnęła ciekawsko przez drzwi powozu, jednak padający deszcz i ostrzegawcze
spojrzenie pani Anny szybko zniechęciły ją do prób zobaczenia na własne oczy o
jakim zamczysku mówił woźnica.
Otóż nie do
końca posiadłość na końcu głównej drogi Chlebowic powinno się było określać
jako zamczysko, choć z daleka willa Chlebowieckich była naprawdę imponująca.
Teraz jednak, podczas zmierzchu i okropnej pogody, tym bardziej negatywnie
nacechowane określenie, jakiego użył Witek Ryśko, było zrozumiałe.
Ciemna brama z
rzeźbionego metalu, którego nie potrafili jeszcze nazwać czy dokładnie opisać
nawet mieszkańcy Chlebowic, łącząca dwie strony równie ciemnego i mrocznie
wyglądającego ogrodzenia, którego zwykły parobek nie byłby w stanie przeskoczyć,
budziła respekt, a to dopiero początek.
Na trawiastym
wzgórzu, podzielonym szarą, żwirową dróżką wyłożoną po bokach kamieniami, rosło
kilka drzew teraz już albo opadłych z liści, albo mających jeszcze kilka
listków w jesiennych kolorach. Ten, dość smutny, widok przygnębiał i potęgował
tylko negatywny obiór willi, która pod
ciemnymi chmurami wyglądała na upiorną. Zbudowana z ciemnych cegieł, jeszcze
zszarzałych na deszczu, z dwoma wieżyczkami po bokach, ostro zakończonymi, a
także brakiem jakiegokolwiek światła w żadnym z dużych okien, nie zachęcała.
Rozmiary budynku i całej posiadłości przytłaczały ludzi, którzy wychowali się w
małej wiosce z największym domem jednopiętrowym. Borowiec był jedną z kilku
osad jednego właściciela, który swój dwór miał przecież pod stolicą. Od nich
ściągał tylko podatki. Ten ciemniejący w oddali budynek był więc dla nich
nowością.
- Rzeczywiście
zamczysko – odezwała się po chwili Marianna, z trudem zamykając rozdziawione
usta i podeszła bliżej bramy, by dokładnie się jej przyjrzeć. Była to bowiem
światła dziewczyna, o której wykształcenie zadbał ojciec będący bogatym
bankierem. Nie bała się zbyt wielu rzeczy, a wieśniacy, z którymi zwykła
przebywać ze względu na swoją pracę i przyzwyczajenia po śmierci ukochanego
papy, i ich wierzenia w ponadnaturalne zjawiska i szatana zupełnie jej nie
wzruszały. W Krakowie kształciła się na zamku królewskim, ale taka posiadłość
szlachecka nie była dla niej czymś, co widywała na co dzień, zamknięta w
internacie dla dziewcząt prowadzonym przez siostry zakonne. Nie przestraszyła
się więc willi i wyciągnęła rękę w stronę bramy, żeby zbadać fakturę ogrodzenia,
jednak nie zdołała dosięgnąć prętów, bowiem wrota uciekły przed jej palcami, ze
skrzypnięciem otwierając przejście na oścież. – Ojej. Nie jestem przesądna, ale
to już było upiorne – powiedziała, cofając się szybko, zwróciwszy głowę w
stronę stojących za nią towarzyszy podróży. – O co tutaj chodzi? – zapytała
spoglądając to na towarzyszkę, to na ogrodzenie, stojące przed nimi otworem. –
Myślisz, Anno, że to tutaj? – zapytała z lekkim niesmakiem wyczuwalnym w
głosie, po czym – gdy ta chwilę nie odpowiadała – spojrzała na kobietę, która
nie wiadomo kiedy cofnęła się z powrotem do powozu i teraz wygrzebywała coś z
torby.
Anna w końcu
wyjęła z niej kilka kart, a po wepchnięciu w ręce Witka Ryśko swojej parasolki,
zawzięcie wczytywała się we wskazówki, które dostała w kwestii dotarcia do
ciotki Marceliny. Przez kolejne kilka minut nie odzywała się, co jakiś czas
zerkając w stronę posiadłości i z coraz mniejszym przekonaniem kręcąc głową.
Notatki zdążyła przeczytać kilkukrotnie, ale zawzięcie szukała błędu, który
został popełniony, byle by tylko nie okazało się, że plotki, jakie zasłyszała w
Borowcu, były prawdziwe.
- Anno? –
ponagliła współtowarzyszkę Marianna, a ta w końcu westchnęła ze zrezygnowaniem
i pokręciła głową.
- Najwyraźniej
to tutaj. Sprawdziłam listę wskazówek pięć razy. To nie może być posiadłość
nikogo innego jak Celestyny Chlebowieckiej – stwierdziła wzruszając ramionami,
co na co dzień jej się nie zdarzało. Zgarbiła się też i lekko zbladła, kiedy
zrozumiała, że będzie musiała zmierzyć się ze sługą samego diabła, jak o
Chlebowieckiej mówiono w całym kraju. – Ale nie wiem, czy powinniśmy zostawiać
tutaj dziewczynkę – dodała ciszej, spoglądając w każdą stronę, jakby chciała
się upewnić, że nikt ich nie obserwuje, a w razie czego uciec w popłochu. – W Borowcu
mówią, że ta kobieta jest czarownicą! A w jej domu mieszka sam szatan – dodała złowieszczym
szeptem, będąc lekko zakłócaną przez hulający wiatr.
Gdy skończyła
mówić, błyskawica przecięła niebo tuż nad głowami opiekunek i łupnęła w drzewo
stojące zaraz obok, przecinając je na pół. Gałęzie opadły powoli na obie
strony, smagając uciekających na bok podróżnych po plecach.
- Widzisz?! To
miejsce jest nawiedzone! – wykrzyknęła starsza z kobiet, ale Marianna nie dała się
tak szybko przekonać. Otrzepała się z liści, które wylądowały na jej włosach i
sukience, a później wyprostowała się.
- Czarownice i
duchy to wymysł Kościoła, żeby mogli palić na stosie wszystkie na tyle mądre
kobiety, które chciały się uczyć i miały do tego predyspozycje. Poza tym
ostatni stos zapłonął tu sto trzydzieści lat temu. Nie sądzisz, że – nawet jeśli
istniały – dawno je wytępiliście? – odpowiedziała zirytowana. Opowieści o
czarownicach musiały być wymysłem inkwizycji, która składała się z samych
fanatyków i idiotów, za wszelką cenę tępiących innowierstwo. Jakby wyznawanie
tych samach wartości inaczej tylko nazwanych mogło być przyczyną zła na
świecie.
A przynajmniej
tak jej się wydawało.
Niespodziewanie
w jednym z najniżej położonych okien pojawiło się migotliwe światełko, jednak
po chwili zniknęło. Marianna stwierdziła, że jej się przywidziało i już miała
się odwrócić i odejść z powrotem do powozu, żeby uspokoić dziewczynkę, kiedy
światełko znów się pojawiło. Tym razem równie słabe i migotliwe, jakby ktoś
odpalał świecę od zapałki, nie zgasło tak szybko jak poprzednie, choć przygasło
na moment, by później już pewnie zaświecić w oknie posiadłości. Co jakiś czas
przygasało jeszcze, by po chwili podwoić swą siłę ż w końcu z tego małego okna
biła jasna łuna, zapraszająca wędrowców do środka.
- No cóż. Skoro
zostaliśmy zauważeni, to niegrzecznym byłoby nie pojawić się tam – stwierdziła młodsza
z kobiet, rzucając Annie stanowcze spojrzenie, którego dewotka nie mogła
zignorować. – Panie Witku, jedziemy do tego budynku – zarządziła, czując się w
obowiązku do przejęcia dowodzenia. Nie mogła pozwolić, by dziewczynka, siedząca
w zimnym powozie, znosząca dzielnie i bez szemrania trudy podróży, wyglądająca
teraz na pół z zaciekawieniem, na pół z przestrachem z powozu i przyglądająca
się całemu zamieszaniu, nie trafiła do jedynej rodziny, jaka jej została, przez
głupie przesądy starej kobiety.
Ruszyła więc z
powrotem do pojazdu i pociągnęła za sobą, mamroczącą pod nosem modlitwę, Annę.
Sekundę po zatrzaśnięciu drzwiczek powóz ruszył, a Marianna posadziła sobie
Marcysię na kolanach.
- Już niedługo
wszystko wróci do normy – mruknęła odganiając dziewczynce włosy z oczu.