niedziela, 12 lipca 2015

Rozdział I




Padał deszcz. Rzęsisty, wręcz lepki strumień lał się z nieba na każdego, kto śmiał choćby na sto metrów wyściubić nos z bezpiecznego schronienia. W oknach domostw małego miasteczka, a może raczej wioski, tliło się niewyraźne światło świec lub rozognionych palenisk, a domownicy wychylali się co jakiś czas zza wiszących w nich firan i zasłon, czekając aż wiejący jak szalony wiatr przegoni ciemne, ciężkie chmury z tego rejonu kraju. Jesień. Zwariowana pogoda mieszająca wciąż gorące dni wrześniowego słońca i piekielnie zimne strugi deszczu, opatulone chłodnym, zapowiadającym zimę wichrem, który wściekle atakował szyby, jakby chciał przekazać nowinę: głupi się powiesił, głupi się powiesił, głupi się powiesił… Huczał w kominkach i próbował zgasić gorący, przyjemny ogień, którym chciano ogrzać w małych, biednie urządzonych izdebkach.
Główna droga Chlebowic zamieniła się w rzeczkę błota, której dno było tak samo zdradliwe jak błotniste – w jednym momencie wejście w kałużę groziło zapadnięciem się w mokrej brei po łydki, a w innym przejście spokojnie, niemal suchą nogą, którą i tak zaraz zmoczył deszcz.
Co za głupiec pomyślałby o wybieraniu się w podróż w taką pogodę?
Czarny powóz, ciągnięty przez dwa mocno umęczone już konie o karym umaszczeniu, powoli przemierzał wioskę w trosce o wielkie koła, które można by stracić na większych dołach kałuż i nieco większej niż spacerowej prędkości. Zmęczony woźnica na siłę uważnym wzrokiem zmuszał się do obserwowania terenu, choć deszcz zalewał mu oczy, spływając dodatkowo z przemoczonego kapelusza. Ręce skostniały mu na trzymanym między nimi bacie, a z długich wąsów kapała smętnie woda, co jakiś czas strącana szybciej przez podmuch chłodnego wiatru.
W oknach powozu tliło się światło, jednak ledwo widoczne ze względu na przysłonięte zasłony. Gdyby komuś udało się zerknąć do środka, z pewnością powiedziałby, że jadą nim dwie kobiety i dziecko, jednak było by to co najmniej niepoprawne stwierdzenie. Otóż jedna z tych kobiet siedziała wyprostowana jak struna i sztywna, jakby połknęła kołek, wyjątkowo blada i ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ściankę powozu. Wyglądała tym samym, tak jakby jakiś żartowniś-artysta wyrzeźbił ją w tej pozie z alabastru i pomalował na zszarzałe, nie do końca pasujące do siebie, matowe kolory na twarzy i ciemny granat od szyi w dół, ponieważ była ubrana w długą, zakrywającą wszystko, co możliwe suknię i ciemne rękawiczki. Kobieta ta była najstarsza z pasażerek powozu, a przy tym najgorzej znosiła trudy podróży, cierpiąc na mdłości i zawroty głowy. Marzyła już o powrocie do swojego – smutnego, ale jednak ciepłego i wygodnego – domostwa, w którym mogłaby zaparzyć sobie gorący wywar z ziół z odrobiną miodu i o tym by rozsiąść się we własnym bujanym fotelu z jej ukochanym kotem na kolanach.
Druga z kobiet wyglądała zgoła inaczej. Miała może z dwadzieścia pięć lat, jej policzki zdobiły zdrowe rumieńce, a roześmiane oczy wodziły za ruchami dziewczynki – ostatniej z pasażerek powozu – bawiącej się na przeciwległym siedzeniu. Ciepła czekolada tęczówek kobiety, poparta szerokim uśmiechem różanych ust starała się objąć bez użycia rąk dziesięcioletnie dziecko, które właśnie zainteresowała się książką. Rozpuszczone, brązowe włosy nie były ukryte pod czepkiem ani spięte w kok, a suknia, w której starsza z kobiet upatrywała szatańskiej interwencji, miała śliczny, jadeitowy odcień, przez co w słońcu włosy dwudziestopięciolatki miały mocny, rudawy refleks. Teraz jednak otulona była dodatkowo specjalnie barwionym swetrem z ciepłej, owczej wełny sprowadzanej z sąsiedniego kraju, a włosy wydawały się matowe w migotliwym świetle świecy, kołyszącej się w specjalnie zamkniętej lampie podwieszanej pod dach. Jedynym co psuło idealność jej wyglądu były ciemne cienie pod oczyma, które wynikły z niewyspania i zmęczenia podróżą.  
Najmłodsza uczestniczka eskapady właśnie przykładnie zaczęła odczytywać kolejne wersy historyjki, którą każde dziecko w tych okolicach znało od kołyski. Szybko się jednak znudziła i, po tym jak została obdarzona pochwalnym skinieniem głową od starszej z kobiet, odłożyła tomik i zajrzała między zasłony powozu, po czym westchnęła przeciągle.
- Myślisz, Marianno, że ciocia Cysia będzie na nas zła za spóźnienie? – zapytała smutnym głosem, oglądając kolejne spływające po szybie krople szarego deszczu.
Dziewczynka była szczuplutka, choć twarz wciąż nie pozbyła się dziecięcej pulchności policzków, która dodawała jej uroku. Ciemne włosy opadały jej na twarzyczkę, okalając uszy i delikatny kontur głowy niesfornymi loczkami, które wysmyknęły się spod spinek, jakimi okiełznać je próbowała starsza opiekunka. Nosek miała lekko zadarty i obsypany garścią ledwo widocznych piegów, a tuż obok nosa, nad górną wargą ust pysznił się całkiem spory, ciemny pieprzyk. Gdy uśmiechała się, w lewym policzku pojawił się uroczy dołeczek, lecz teraz jej mina wyrażała zatroskanie.
- Nie, kochanie. Twoja ciocia na pewno zrozumie, jak wyjaśnimy jej co się stało – odpowiedziała dwudziestopięciolatka nazwana Marianną, uśmiechając się pocieszająco do dziewczynki. – Poza tym na pewno widzi tę pogodę za oknem, Marcysiu – dodała, kiwając głową w stronę szyb powozu.
I właśnie to zobaczyłby przeciętny obserwator, gdyby udało mu się zajrzeć do powozu. Co by przeoczył? Och, nic takiego! Tylko smoka… A konkretnie jeszcze małe, szare z brązowymi kropkami, niby jajowate, ale bardziej jednak okrągłe, twarde jak kamień jajko, które turlało się nieco po podłodze pojazdu, gdy ten trafiał na większą nierówność. Żeby jednak usprawiedliwić postronnego obserwatora należy powiedzieć, że żadna z członkiń wyprawy nie miała pojęcia, że to jajko nie należy do łabędzia, jak wnioskowano po jego rozmiarach i ubarwieniu. A że matka Marcysi namiętnie hodowała te ptaki, nie będące ani pożytecznymi, ani szczególnie zachwycającymi, nikt nie śmiał podważyć tej teorii. Zresztą. Od kiedy to ludzie szukają niewygodnej i trudnej do udowodnienia prawdy? Tym samym postronny obserwator nie musiał czuć się szczególnie mało uważnym.
Jasna błyskawica niespodziewanie przecięła niebo, a po chwili rozległ się ogłuszający grzmot. Konie parsknęły zaniepokojone i zatrzymały się, przestraszone, ale woźnica ściągnął delikatnie lejce i pogonił zwierzaki, które posłusznie ruszyły z powrotem w dalszą drogę.
Marcelina wyjrzała ciekawsko zza zasłon, wyczekując kolejnego wyładowania. Przypomniało jej się, jak niedawno z mamą oglądała burzę w ich okolicy, aż pięć dni drogi od Chlebowic, gdzie nigdy się to nie zdarzało. Mama jej wtedy powiedziała, że to na pewno zabłąkany piorunomiot szuka swojej mamusi-smoczycy. Kolejna błyskawica zaskoczyła jednak dziewczynkę, uderzając w potężny dąb tuż obok drogi, a natychmiastowy grzmot zadzwonił jej w uszach i dziesięciolatka pisnęła przerażona, oskakując od okna, gdy drzewo zajęło się ogniem.
- Widzisz, Marcelino? Tak Wszechmogący karze za bezsensowną ciekawość! – powiedziała wyniosłym tonem starsza z kobiet. – Trzymaj ją na wodzy, bo ściągniesz na nas jego gniew i sprowadzisz kolejny piorun na powóz! – wykrzyknęła histerycznie z surową miną, a przerażona Marcelina cała zesztywniała pod siłą jej spojrzenia i zaczęła wodzić oczyma między opiekunkami.
- Ależ dajesz się nabrać, Marcysiu! – zaśmiała się Marianna, posyłając ukradkiem surowe spojrzenie drugiej kobiecie. – Pani Anna przecież sobie żartuje, prawda, pani Aniu? Ciekawość to nic złego – dodała uspokajająco.
Dziecko odetchnęło, jednak już nie zbliżyło twarzy do okienka powozu.
Ten zaś jechał dalej i mijał ostatnie, lekko już nadgryzione zębem czasu domostwa Chlebowic. Drewniane płoty miały brakujące części, a barwnik, którymi je pokryto, już prawie całkiem się złuszczył. Zostały tylko gdzieniegdzie większe bądź  mniejsze kropki zgniłej zieleni. Okna były wciąż pozasłaniane drewnianymi, pogryzionymi przez korniki okiennicami, których przestano używać już jakiś czas temu. Wymiana na szyby w oknach była dostępna dla wszystkich mieszkańców tego regionu kraju, jednak konserwatyzm często przysłaniał logiczne myślenie.
- Prrr! – rozległo się nagle między jednym a drugim grzmotem. Konie zatrzymały się przy asyście ściągniętych lejców, a woźnica zeskoczył z deski, na której przyszło mu siedzieć i, przeklinając tego, kto podkusił go do założenia lżejszych butów niż kalosze, podszedł do drzwi powozu.
- Co się dzieje, panie Ryśko? Konie nie chcą dalej jechać? – zapytała wyniosłym tonem pani Anna, która była pewna wręcz, że ten kapryśny, niekompetentny chłop, wynajęty przez Ośrodek do pomocy, oraz jego stare konie, specjalnie robiły im pod górkę.
- Nie, proszę pani. Stoimy przed jakimś cholernym zamczyskiem – oznajmił uprzejmym, choć już nieco zniecierpliwionym tonem. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaki stosunek ma do niego Anna. Sam zresztą uważał ją za starą zrzędę, wariatkę i dewotkę, którą należałoby odizolować od świata, a już na pewno od dzieci i zamknąć w jej domu z tymi jej kocurami, co by nie zdążyła zasiać swojej zgubnej propagandy wśród dzieciaków. Ale przecież musiał jakoś zarobić. – Do tego ogradza nas od niego ciemna, zamknięta brama – powiedział, spoglądając na prawo i marszcząc brwi. – Nie wygląda na przyjazną, ale jest rzeźbiona i nie z drewna, jak pozostałe tutaj, więc pewno droga – dodał po chwili namysłu, po czym odsunął się od okna, by pozwolić wyjść z powozu pasażerkom. – Panie same zobaczą! – zawołał, przekrzykując kolejny grzmot.
Anna i Marianna chwyciły za dwa parasole, po wcześniejszym spojrzeniu rzuconym sobie nawzajem, po czym wyskoczyły z powozu prosto w brązową i trochę śmierdzącą kałużę kleistego, gęstego błota. Anna popatrzyła z niesmakiem na grudki lepkiej mazi, obłażące jej trzewiki, które na szczęście były wysokie do kostki, bo inaczej musiałaby pochodzić się z mokrymi stopami, brrr, i prychnęła z pogardą. Natomiast Marianna była już daleko z przodu, bowiem zupełnie nie przejęła się swoim wyglądem, ale za to dziarsko ruszyła przed siebie, by zrównać się z Witkiem-woźnicą, jak lubiła go w myślach nazywać.
Marcysia wyglądnęła ciekawsko przez drzwi powozu, jednak padający deszcz i ostrzegawcze spojrzenie pani Anny szybko zniechęciły ją do prób zobaczenia na własne oczy o jakim zamczysku mówił woźnica.
Otóż nie do końca posiadłość na końcu głównej drogi Chlebowic powinno się było określać jako zamczysko, choć z daleka willa Chlebowieckich była naprawdę imponująca. Teraz jednak, podczas zmierzchu i okropnej pogody, tym bardziej negatywnie nacechowane określenie, jakiego użył Witek Ryśko, było zrozumiałe.
Ciemna brama z rzeźbionego metalu, którego nie potrafili jeszcze nazwać czy dokładnie opisać nawet mieszkańcy Chlebowic, łącząca dwie strony równie ciemnego i mrocznie wyglądającego ogrodzenia, którego zwykły parobek nie byłby w stanie przeskoczyć, budziła respekt, a to dopiero początek.
Na trawiastym wzgórzu, podzielonym szarą, żwirową dróżką wyłożoną po bokach kamieniami, rosło kilka drzew teraz już albo opadłych z liści, albo mających jeszcze kilka listków w jesiennych kolorach. Ten, dość smutny, widok przygnębiał i potęgował tylko negatywny  obiór willi, która pod ciemnymi chmurami wyglądała na upiorną. Zbudowana z ciemnych cegieł, jeszcze zszarzałych na deszczu, z dwoma wieżyczkami po bokach, ostro zakończonymi, a także brakiem jakiegokolwiek światła w żadnym z dużych okien, nie zachęcała. Rozmiary budynku i całej posiadłości przytłaczały ludzi, którzy wychowali się w małej wiosce z największym domem jednopiętrowym. Borowiec był jedną z kilku osad jednego właściciela, który swój dwór miał przecież pod stolicą. Od nich ściągał tylko podatki. Ten ciemniejący w oddali budynek był więc dla nich nowością.
- Rzeczywiście zamczysko – odezwała się po chwili Marianna, z trudem zamykając rozdziawione usta i podeszła bliżej bramy, by dokładnie się jej przyjrzeć. Była to bowiem światła dziewczyna, o której wykształcenie zadbał ojciec będący bogatym bankierem. Nie bała się zbyt wielu rzeczy, a wieśniacy, z którymi zwykła przebywać ze względu na swoją pracę i przyzwyczajenia po śmierci ukochanego papy, i ich wierzenia w ponadnaturalne zjawiska i szatana zupełnie jej nie wzruszały. W Krakowie kształciła się na zamku królewskim, ale taka posiadłość szlachecka nie była dla niej czymś, co widywała na co dzień, zamknięta w internacie dla dziewcząt prowadzonym przez siostry zakonne. Nie przestraszyła się więc willi i wyciągnęła rękę w stronę bramy, żeby zbadać fakturę ogrodzenia, jednak nie zdołała dosięgnąć prętów, bowiem wrota uciekły przed jej palcami, ze skrzypnięciem otwierając przejście na oścież. – Ojej. Nie jestem przesądna, ale to już było upiorne – powiedziała, cofając się szybko, zwróciwszy głowę w stronę stojących za nią towarzyszy podróży. – O co tutaj chodzi? – zapytała spoglądając to na towarzyszkę, to na ogrodzenie, stojące przed nimi otworem. – Myślisz, Anno, że to tutaj? – zapytała z lekkim niesmakiem wyczuwalnym w głosie, po czym – gdy ta chwilę nie odpowiadała – spojrzała na kobietę, która nie wiadomo kiedy cofnęła się z powrotem do powozu i teraz wygrzebywała coś z torby.
Anna w końcu wyjęła z niej kilka kart, a po wepchnięciu w ręce Witka Ryśko swojej parasolki, zawzięcie wczytywała się we wskazówki, które dostała w kwestii dotarcia do ciotki Marceliny. Przez kolejne kilka minut nie odzywała się, co jakiś czas zerkając w stronę posiadłości i z coraz mniejszym przekonaniem kręcąc głową. Notatki zdążyła przeczytać kilkukrotnie, ale zawzięcie szukała błędu, który został popełniony, byle by tylko nie okazało się, że plotki, jakie zasłyszała w Borowcu, były prawdziwe.
- Anno? – ponagliła współtowarzyszkę Marianna, a ta w końcu westchnęła ze zrezygnowaniem i pokręciła głową.
- Najwyraźniej to tutaj. Sprawdziłam listę wskazówek pięć razy. To nie może być posiadłość nikogo innego jak Celestyny Chlebowieckiej – stwierdziła wzruszając ramionami, co na co dzień jej się nie zdarzało. Zgarbiła się też i lekko zbladła, kiedy zrozumiała, że będzie musiała zmierzyć się ze sługą samego diabła, jak o Chlebowieckiej mówiono w całym kraju. – Ale nie wiem, czy powinniśmy zostawiać tutaj dziewczynkę – dodała ciszej, spoglądając w każdą stronę, jakby chciała się upewnić, że nikt ich nie obserwuje, a w razie czego uciec w popłochu. – W Borowcu mówią, że ta kobieta jest czarownicą! A w jej domu mieszka sam szatan – dodała złowieszczym szeptem, będąc lekko zakłócaną przez hulający wiatr.
Gdy skończyła mówić, błyskawica przecięła niebo tuż nad głowami opiekunek i łupnęła w drzewo stojące zaraz obok, przecinając je na pół. Gałęzie opadły powoli na obie strony, smagając uciekających na bok podróżnych po plecach.
- Widzisz?! To miejsce jest nawiedzone! – wykrzyknęła starsza z kobiet, ale Marianna nie dała się tak szybko przekonać. Otrzepała się z liści, które wylądowały na jej włosach i sukience, a później wyprostowała się.
- Czarownice i duchy to wymysł Kościoła, żeby mogli palić na stosie wszystkie na tyle mądre kobiety, które chciały się uczyć i miały do tego predyspozycje. Poza tym ostatni stos zapłonął tu sto trzydzieści  lat temu. Nie sądzisz, że – nawet jeśli istniały – dawno je wytępiliście? – odpowiedziała zirytowana. Opowieści o czarownicach musiały być wymysłem inkwizycji, która składała się z samych fanatyków i idiotów, za wszelką cenę tępiących innowierstwo. Jakby wyznawanie tych samach wartości inaczej tylko nazwanych mogło być przyczyną zła na świecie.
A przynajmniej tak jej się wydawało.
Niespodziewanie w jednym z najniżej położonych okien pojawiło się migotliwe światełko, jednak po chwili zniknęło. Marianna stwierdziła, że jej się przywidziało i już miała się odwrócić i odejść z powrotem do powozu, żeby uspokoić dziewczynkę, kiedy światełko znów się pojawiło. Tym razem równie słabe i migotliwe, jakby ktoś odpalał świecę od zapałki, nie zgasło tak szybko jak poprzednie, choć przygasło na moment, by później już pewnie zaświecić w oknie posiadłości. Co jakiś czas przygasało jeszcze, by po chwili podwoić swą siłę ż w końcu z tego małego okna biła jasna łuna, zapraszająca wędrowców do środka.
- No cóż. Skoro zostaliśmy zauważeni, to niegrzecznym byłoby nie pojawić się tam – stwierdziła młodsza z kobiet, rzucając Annie stanowcze spojrzenie, którego dewotka nie mogła zignorować. – Panie Witku, jedziemy do tego budynku – zarządziła, czując się w obowiązku do przejęcia dowodzenia. Nie mogła pozwolić, by dziewczynka, siedząca w zimnym powozie, znosząca dzielnie i bez szemrania trudy podróży, wyglądająca teraz na pół z zaciekawieniem, na pół z przestrachem z powozu i przyglądająca się całemu zamieszaniu, nie trafiła do jedynej rodziny, jaka jej została, przez głupie przesądy starej kobiety.
Ruszyła więc z powrotem do pojazdu i pociągnęła za sobą, mamroczącą pod nosem modlitwę, Annę. Sekundę po zatrzaśnięciu drzwiczek powóz ruszył, a Marianna posadziła sobie Marcysię na kolanach.
- Już niedługo wszystko wróci do normy – mruknęła odganiając dziewczynce włosy z oczu.

Obserwatorzy